trzymając się mebli, później przenosiła się z łóżka na fotel. Ale i ta podróż ją męczyła. Nie przestawała jednak pracować; wypukły haft był teraz dla niej zbyt wyczerpujący, więc wyszywała kwiaty z natury cieniowanym jedwabiem. Bukiet stał przed nią, malwy i hortensje, kwiaty bez zapachu i Anielka często odpoczywała, wpatrując się w nie, gdyż nawet cienki jedwab męczył jej paluszki. W dwa dni zrobiła jeden tylko kwiat, ale nie odkładała ukochanej roboty, chciała haftować do ostatniego tchnienia.
Blada, szczupła, była już tylko cieniem o nieziemskiej piękności.
Poco walczyć dłużej? Felicjan nie kocha jej. Umierała, pewność ta zabijała ją. Nie kocha jej, może nigdy nie kochał. Póki miała zdrowie i siły, walczyła ze swem sercem, by nie pobiec do niego. Teraz chora, bezsilna, musiała zrezygnować. Wszystko było skończone.
Pewnego ranka, gdy Hubert usadowił ją na fotelu i podsunął jej poduszkę pod bezwładne nóżki, powiedziała z uśmiechem:
— O, teraz już będę spokojna i grzeczna; nie ucieknę do niego.
Hubert zeszedł prędko nadół, lękając się, że wybuchnie płaczem.
Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/138
Ta strona została uwierzytelniona.