— Słuchaj, dziecko, nie możesz tu zostać pod drzwiami!
A Hubert, który wyszedł przed chwilą i stał na progu swego domu, wziął chleb z jej rąk i powiedział:
— Przynieś ją tutaj.
Hubertyna wzięła dziecko na ręce. Biedactwo nie opierało się, zimne i lekkie jak młode pisklę, wypadłe z gniazda.
Weszli. Hubert zamknął drzwi, a Hubertyna, niosąc ciężar, przeszła do kuchni przez salon, gdzie przed kwadratowem oknem wisiały hafty. Kuchnia zachowała się bez zmian: z belkami wystającemi w suficie, z kamienną podłogą, naprawianą w wielu miejscach, i z wielkim kominem. Garnki, imbryki, cynowe dzbany, stojące na półkach, pochodziły z przed paru wieków. Ale w głębi komina wmurowany był nowoczesny metalowy piecyk, rozpalony w tej chwili do czerwoności. Słychać było bulgotanie gotującej się wody w garnczku. Na brzegu stał garnek z kawą.
— Przyjemniej tu niż na ulicy, — powiedział Hubert, kładąc chleb na ciężkim stole w stylu Ludwika XIII. — Połóż przy ogniu to biedne maleństwo, to prędzej przyjdzie do siebie.
Hubertyna posadziła dziecko obok pieca. Śnieg, pokrywający łachmany, tajał i spływał na podłogę wielkiemi kroplami. Przez dziury w wielkich butach widać było sine nóżki, a pod podartą sukienką rysowało się wyraźnie wychudzone, wynędzniałe ciałko, zesztywniałe z zimna. Nagle, z silnym dreszczem, dziewczynka otworzyła oczy i wzdrygnęła się jak zwierzątko, złapane w matnię. Twarzyczkę ukryła pod szmatą, związaną pod brodą, prawą rączkę wciąż przyciskała do piersi i wskutek tego wydawała się ułomną.
Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/14
Ta strona została uwierzytelniona.