Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/142

Ta strona została uwierzytelniona.

i ta straszna praca była niepotrzebna. Nie, nigdyby nie miała dość sił! Kochali się, więc musieli się pobrać, żadna siła nie rozdzieli ich!
— Co mam zabrać?... Jakaż ja byłam głupia! Kłamali... umarłabym i nie zawezwaliby cię... Czy mam wziąć cieplejszą sukienkę? Włożyli mi w głowę różne głupstwa: Dobro, zło, co można robić, a czego nie... Kłamią, prawda? Jedynem szczęściem jest kochać i być kochanym. Panie ukochany, ty jesteś wszystkiem dla mnie, w tobie szczęście moje. Rób ze mną, co zechcesz!
Odżyły w niej dziedziczne grzechy: duma i gwałtowność. Widziała przed sobą porwanie, ucieczkę w ramionach księcia z bajki. Ogarnął ją szał radości. O, być tylko we dwoje, uciec, zginąć w uścisku!...
— Nic nie zabiorę, prawda? Poco?
Niecierpliwił się, czekał przed drzwiami.
— Nie, nie... Jedźmy prędko.
— Jedźmy.
Odwróciła się, by rzucić na pokój ostatnie spojrzenie. Lampa paliła się na stole, bukiet kwiatów stał przy niej. Na krosnach czerwieniła się malwa. Pokój wydawał się napełniony blaskiem. Zadrżało jej coś w piersi, zachwiała się i oparła o fotel.
— Co to? — spytał niespokojnie Felicjan.
Nie odpowiadała. Oddychała z trudnością. Siły opuściły ją, musiała usiąść.
— To nic, chwilę odpocznę i pojedziemy.
Milczeli. Patrzała teraz wokoło, jakby z żalem. Nie zdawała sobie sprawy, co ją tu zatrzymuje. Może ta biel; zawsze kochała biały kolor.
— Jeszcze chwilka, jeszcze chwilka i pojedziemy, panie ukochany