wjeżdżamy... Przyjmujemy królów i rycerstwo. Łoże nasze stoi na wzniesieniu, pod baldachimem. Zasypiamy w purpurze i złocie.
Drżąca, uśmiechała się teraz bolesnym uśmiechem. Machinalnym gestem ręki usuwała z przed oczu czarowne obrazy. Wyciągnął ku niej ramiona.
— Bądź moją, bądź moją... Uciekajmy, zapomnijmy o wszystkiem!
Odsunęła się nagłym ruchem i wykrzyknęła:
— Nie mogę, nie mogę!
Jeszcze jednak walczyła ze sobą.
— Chwilkę jeszcze, może to przejdzie... Myślałam dotychczas, że mi łatwo będzie odejść z tobą w ten cudny, daleki świat, do starego książęcego zamku! Chciałabym móc okazać ci całą głębię mojej miłości. A tu jakby drzwi się zamknęły, nie mogę odejść.
Chciał przemówić, ale przerwała.
— Nie, nie, nie mów nic... To dziwne, gdy słyszę twe dobre, czułe słowa, strach mnie przenika, Nie mogę słuchać...
Powoli chodziła po pokoju. On, zrozpaczony, milczał.
— Myślałam, że cię nie kocham już, ale omyliłam się. Gdy cię ujrzałam u moich nóg, serce zabiło mi, byłam gotowa pójść wszędzie za tobą. A teraz nie wiem, czemu nie mogę opuścić tego pokoju, przykuta niewidocznemi więzami.
Stanęła przy łóżku, wróciła do szafy; patrzała teraz z bólem na białe ściany, biały sufit; wszystko to stanowiło część jej istoty i nie miała sił rozstać się z temi przedmiotami. Oczy jej przyciągnął teraz kwiat na krosnach; nie skończy go nigdy, jeśli ucieknie jak winowajczyni. Stanęły przed nią lata pracy, lata, pełne ciszy, spokoju i uczciwości. Odtrącała od siebie myśl grzechu; cichy domek
Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/144
Ta strona została uwierzytelniona.