wciąż naprzeciwko siebie, rozdzieleni bielą rozpostartego płótna.
— Nazywam się Felicjan.
— A ja Anielka.
— Maluję na szkle; mam naprawiać witraż w katedrze.
— Mieszkam tu z rodzicami; jestem hafciarką.
Wiatr unosił ich słowa. Skąpani w słońcu, owiani czystym podmuchem, mówili o rzeczach starych, wiadomych, byle słyszeć swe głosy.
— Chyba nie zabiorą witrażu?
— Ależ nie, nie będzie nawet znać, że naprawiany. Tak samo go lubię, jak pani.
— Strasznie go lubię. Jest cudny w kolorze. Niedawno wyhaftowałam świętego Jerzego, ale nie był tak piękny.
— Nie tak piękny? Jeśli to święty Jerzy z ornatu, który ksiądz Cornille miał w niedzielę, to jest cudowny!
Zaczerwieniła się z radości. Nagle zawołała:
— Niech pan położy kamień na lewo, bo nam wiatr znowu porwie.
Spiesznie przycisnął płótno, które falowało, jakby zrywało się do lotu. Podnieśli się z kolan.
Teraz chodziła między sztukami bielizny, sprawdzając, czy wszystko na miejscu. On szedł za nią, bardzo przejęty możliwą stratą serwetki lub fartucha. Rozmawiali o sobie i swoich upodobaniach.
— Lubię porządek, — mówiła. — Rano o szóstej budzi mnie zegar z pracowni. Mogę się ubrać nawet w ciemności; wszystko mam na miejscu. Coprawda, nie zawsze tak było; byłam strasznie roztrzepana i nieporządna. Mama się dobrze nagniewała!... W pracowni muszę mieć krzesło naprzeciwko światła, inaczej nie umiem się wziąć do roboty. Haftuję dwiema rękami, a to nie tak łatwo... Uwielbiam
Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/65
Ta strona została uwierzytelniona.