Strona:PL Zola - Marzenie.djvu/91

Ta strona została uwierzytelniona.

Głos jej zadrżał, przypomnienie słowa: „kocham“, które padło z jego ust, zmieszało ją na chwilę. On słuchał z zachwytem.
— Byłam zła, to prawda. Ale tak się bałam, że źle robię, słuchając głosu serca. I ja cierpiałam i czyniłam sobie wyrzuty, że sprawiam ból... Szczęśliwa byłam, że mogę pracować dla pana, wiedziałam, że pan będzie przychodził, ale udawałam obojętną, gdy pan przyniósł rysunek. Nie wiem, nie umiem wyjaśnić, czemu dręczyłam pana, jakaś bojaźń, brak zaufania, budziły się we mnie i nie pozwalały mi powitać pana z taką radością, jaką czułam w głębi serca. Ale najgorsze było, kiedy zaczęłam mówić o pieniądzach, ja, która uznaję pieniądze tylko, by je rozdać! Poco udawałam złą? — Nie wiem — Proszę, niech mi pan przebaczy!...
Na kolanach przywlókł się do jej stóp. Był oszołomiony niespodzianem szczęściem.
— Ukochana, już zapomniałem o swoich cierpieniach. To ja proszę teraz o przebaczenie, ja także zawiniłem.
Strach go przejmował na myśl, że nie może dłużej ukrywać swego nazwiska, kiedy ona tak szczerze spowiadała się ze swych myśli. Taić coś teraz byłoby nieuczciwie. Ale wahał się, bał się ją stracić. Ona czekała, by zaczął mówić, uśmiechając się figlarnie.
Cichym głosem mówił dalej.
— Kłamałem przed rodzicami pani.
— Wiem o tem.
Nie, pani nie wie, nie może pani wiedzieć... Maluję na szkle tylko dla własnej przyjemności, muszę pani powiedzieć, że...
Szybkim ruchem położyła mu rękę na ustach, by wstrzymać zwierzenie.