— Pan Nantas, — zaanonsował lokaj.
Baron nie podniósł się z krzesła. Zwróciwszy tylko głowę ku przybyłemu, wpatrzył się weń bystro. Nantas, oparłszy się chętce przywdziania zupełnie nowych sukni, kupił sobie czarny surdut i palto, przyzwoite jeszcze, ale już trochę znoszone, które nadały mu wygląd biednego, ale uważającego na swą powierzchowność studenta, co w niczem nie trącił awanturnikiem.
— Więc to pan? — wybełkotał starzec.
Nie był jednak w stanie dokończyć, dławiony wzruszeniem. Bał się dać unieść wybuchowi gwałtowności, jaka mu w piersiach wzbierała. Po chwili milczenia wyrzekł z prostotą:
— To, co pan uczyniłeś, to jest niegodziwość.
A kiedy Nantas otwarł usta, chcąc się tłómaczyć, ponowił silniej:
— Niegodziwość!... Nie chcę nic więcej o tem wiedzieć, i proszę pana, nie staraj się pan tego, co się stało, tłómaczyć. Gdyby nawet moja córka sama rzuciła się panu na szyję, zbrodnia pańska nie stałaby się przez to ani o włos mniejszą. Tylko złodzieje wkradają się w taki sposób gwałtem w cudzy dom.
Nantas pochylił głowę.
— Złakomiłeś się pan oczywiście na łatwy sposób zdobycia posagu: córkę i ojca za jednym zamachem w samotrzask...
Strona:PL Zola - Nantas.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.