Strona:PL Zola - Nantas.djvu/57

Ta strona została uwierzytelniona.

aż runął, rozsypując się nakształt karcianego domku, który obala jedno dmuchnięcie ust dziecka. Cóż to za nędza, jakież to podobne do kary, spotykającej ucznia, który zaniedbawszy szkołę, spada z gałęzi, złamanej jego ciężarem i w własnej przewinie znajduje zgubę. Życie jest kolosalnem głupstwem, ludzie wyżsi kończą je równie idyotycznie jak pierwsza lepsza miernota.
Ująwszy zwolna rewolwer, począł odwodzić kurek. Ostatnie drgnienie żalu wzbudziło w nim słabość jednej sekundy w tym momencie ostatnim. Jakich-że wielkich mógłby jeszcze dokazać rzeczy, gdyby go Flawia była zrozumiała! Dzień, w którymby mu się rzuciła na szyję z słowami: — „Kocham cię!“ — stałby się dlań dźwignią do poruszenia z posad bryły świata. I myślą ostatnią, jaka zaświeciła mu w głowie, była bezbrzeżna wzgarda dla siły, skoro ta siła, co mogła dać mu wszystko, nie mogła mu dać tej kobiety.
Podniósł rewolwer. Ranek był przecudowny. Przez okno szeroko rozwarte płynęło słońce, napełniając wnętrze poddasza młodocianą rzeźkością. W oddali Paryż rozpoczynał swą pracę miasta-olbrzyma. Nantas przyłożył lufę do skroni...
W tej chwili jednak drzwi się gwałtownie roztwarły i wpadła Flawia.
Jednym błyskawicznym ruchem podbiła broń, z której kula ugodziła w sufit.
I oczy obojga się spotkały... Była tak zady-