Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/186

Ta strona została uwierzytelniona.

wdziękiem; nie mogła nigdy zdać sobie z tego sprawy, jak mu się oddała i zatrzymała go dość długo, zdjęta lenistwem, niesmakiem dla kogoś nieznanego znowu, którego odgaduje się i poznaje nawskroś w ciągu godziny, w oczekiwaniu jakiejś nadzwyczajnej przygody, dla której opłaciłoby się narazić na kłopotliwą zmianę.
Mając lat dwadzieścia osiem, była już okropnie znużoną. Nuda tem się jej wydawała nieznośniejszą, że mieszczańskie jej rodowe cnoty korzystały z chwil, w których się nudziła, aby podnosić lament i niepokoić ją poważnie. Zamykała się wówczas u siebie, miewała okropne migreny. Potem znów, kiedy drzwi swe otwarła, wypływała z poza nich fala jedwabiów i koronek z wielkim hałasem, istota stworzona do zbytku i uciech, bez najmniejszej troski w sercu, bez najlżejszego choćby rumieńca na czole.
W tem życiu czczem i światowem miała ona przecież raz romans. Pewnego dnia, o zmroku, kiedy się udała, aby odwiedzić ojca i wysiadła opodal domu, gdyż nie lubił przed swoim domem turkotu powozów, spostrzegła, powracając, na wybrzeżu Saint-Paule, że tuż za nią szedł ciągle jakiś młody człowiek. Było gorąco; dzień zamierał z miłosną jakąś, łagodną pieszczotą. Ona, której towarzyszono jedynie konno w alejach Lasku, uznała tę przygodę za wielce oryginalną, ciekawą; pochlebiał jej ten hołd całkiem nowy, wprawdzie brutalny nieco, ale łechcący przez to samo właśnie