Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/192

Ta strona została skorygowana.

szy, w miarę, jak Maksym podrastał; Saccard rozszerzał koło swych finansowych operacyj a Renata coraz bardziej gorączkowo i śmiało poszukiwać poczęła jakiejś niezaznanej rozkoszy. Trzy te istoty nakoniec prowadziły tam istnienie zdumiewającej swobody i szału. Był to owoc dojrzały i cudowny tej epoki. Ulica poczynała wdzierać się do tego salonu ze swym turkotem powozów, potrącaniem się ludzi wzajem sobie nieznanych, swawolą słowa. Ojciec, macocha, pasierb działali, mówili, obracali się tu tak swobodnie, jakby każde z nich było zupełnie samo i żyło po kawalersku. Trzech kolegów, trzech studentów, dzielących z sobą tylko wspólny pokoik umeblowany, nie mogłoby rozporządzać się nim swobodniej, wnosząc weń swe występki, miłostki, hałaśliwe uciechy wyrostków. Witali się z sobą uściskiem dłoni, zdawali się niedomyślać nawet racyi, która ich sprowadzała pod jeden dach wspólny, traktowali się wzajem z całą uprzejmością, radośnie, zachowując tak każde absolutną niezależność. Pojęcie rodziny zastąpione było u nich pojęciem pewnego rodzaju współki, w której zyski dzielą się w równej części między wspólników; każde wyciągało z niej własny udział przyjemności i jakby na mocy tajemnej ugody każde spożytkować ją mogło wedle własnego upodobania. Doszło do tego, że każde wobec drugiego najswobodniej oddawało się swym uciechom, nie krępując się bynajmniej, jawnie, opowiadając je sobie wzajem, nie budząc nic innego