mowie, połechtani jakiemiś niesformułowanemi zachciankami. Powóz toczył się powoli, powracali upojeni, rozkosznie znużeni, może więcej, niż po nocy, na miłości spędzonej. Popełniali złe, czuli to, jak dwaj chłopcy, co się puścili na wycieczkę bez kochanek i zadawalniają się tylko wzajemnemi wspomnieniami.
Familiarność, swoboda większa jeszcze panowała między ojcem a synem. Saccard zrozumiał, że wielki finansista musi kochać kobiety i popełniać dla nich cokolwiek szaleństw. On w sprawach miłości był brutalnym, kochał przedewszystkiem pieniądz i przenosił go nad miłość; ale wchodziła w jego program gonitwa po sypialniach, rozsiewanie banknotów po pewnych kominkach, wystawianie od czasu do czasu jakiejś słynnej kokoty, jako szyldu złoconego nad swemi spekulacyami.
Skoro Maksym wyszedł z kolegium, spotykali się u tychże samych pań i śmieli się z tego serdecznie. Byli nawet potroszę rywalami. Czasami, kiedy młodzieniec był na obiedzie w Maison d’Or z jakąś hałaśliwą gromadką, słyszał głos Saccarda z sąsiedniego gabinetu.
— Patrzcie, papa jest tu obok! — wołał, wykrzywiając się dziwacznie tym grymasem, zapożyczonym od którego z modnych aktorów.
I szedł pukać do drzwi gabinetu, ciekaw obejrzenia zdobyczy ojca.
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/198
Ta strona została uwierzytelniona.