— Ach, to ty — mówił tenże rozradowanym głosem. — Wejdźże. Ależ doprawdy, wyrabiacie taki hałas, że człowiek nie może zjeść spokojnie. Z kimże tam jesteście?
— Ano cóż, jest Laura d’Aurigny, Sylwia, Rak, potem dwie inne jeszcze, zdaje mi się. Zdumiewające są doprawdy: wkładają nam palce w półmiski i obsypują nam głowy garściami sałaty. Mój frak cały już nasiąkł oliwą.
Ojciec śmiał się, uważał to za wielce zabawne.
— Ach! młodzieży, młodzieży — mruczał. — To nie tak, jak my, nieprawdaż, moja koteczko? My zjedliśmy sobie spokojniuteńko a teraz pójdziemy lulu.
I głaskał pod brodę siedzącą z nim kobietę i gruchał nosowym swym, prowansalskim akcentem, co sprawiało dziwaczną muzykę miłosną.
— Och! stary czyżyk!... — wołała kobieta. — Dobry wieczór, Maksymku. Widzisz, jak ja to muszę ciebie kochać, co? kiedy się godzę na pójście na obiad z tym hultajem, twoim ojcem... Cóż to cię teraz nie widać jakoś. Przyjdź pojutrze rano do mnie... Nie, doprawdy, mam ci coś powiedzieć.
Saccard kończył lody lub owoc pomalutku, z błogością. Całował ramię kobiety i mówił żartobliwie:
— Wiesz, kochanie, jeśli ci przeszkadzam, odchodzę... Zadzwonicie na mnie, skoro już można będzie powrócić.
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/199
Ta strona została uwierzytelniona.