dy tymczasem Maksym, zachwycony tą sytuacyą krytyczną, śmiał się szyderczo zcicha. Kiedy wreszcie kareta potoczyła się dalej, ponieważ macocha, chmurna, nie odzywała się, sądził, że się dąsa i spodziewał się jednej z tych scen macierzyńskich, jednego z owych dziwacznych połajań, któremi czasem zapełniała chwile nudy.
— Czy ty znasz jubilera tej osoby? — spytała go najniespodziewaniej w chwili, gdy wjeżdżali na plac Concorde.
— Niestety, aż nadto dobrze — odpowiedział z uśmiechem. — Winien mu jestem dziesięć tysięcy franków... Dlaczego mnie o to pytasz?
— Ot, tak sobie.
Następnie, po nowej chwili milczenia, Renata rzekła:
— Miała prześliczną bransoletę, tę na lewej ręce... Chciałabym módz przypatrzeć się jej zbliska.
Wchodzili do domu. Nie powiedziała już nic więcej; nazajutrz tylko, w chwili, kiedy Maksym i ojciec jego wychodzili razem, odprowadziła młodzieńca na stronę i poczęła przekładać mu coś pocichu, z uroczym uśmiechem, który zdawał się prosić o jakąś łaskę. Wydawał się ździwiony i wyszedł, śmiejąc się złośliwie. Wieczorem przyniósł bransoletę Sylwii, o którą macocha błagała go do obejrzenia.
— No, masz tu — rzekł — coś chciała. Dla ciebie, mateczko, człowiek mógłby zostać złodziejem.
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/202
Ta strona została uwierzytelniona.