mina sobie niejasno inną jakąś egzystencyę; widywała w mgle niepewnej unoszące się przed nią obrazy scen jakichś dziwacznych, mężczyn i kobiet spojonych namiętnym uściskiem, cały dramat ciał, którym zabawiała się ciekawość dziecięcia. To jej matka w niej się odzywała.
Dziecięctwo jej upływało w tem zapamiętanem zepsuciu. W miarę jak wzrastała nic ją nie dziwiło, przypominała sobie wszystko lub raczej wszystko wiedziała i przystępowała do rzeczy zakazanych z pewnością siebie, z świadomością, która czyniła ją podobną do człowieka, powracającego do domu po długiej nieobecności i któremu wystarcza wyciągnąć rękę, aby z całą swobodą rozgospodarować się w swem mieszkaniu. Dziwna ta dzieweczka, której złe instynkty znajdowały poklask u przyszłego męża, a która obdarzoną prócz tego była bezczelnością niewinną, mięszaniną ciekawą dziecięctwa i zuchwalstwa, w końcu musiała spodobać się Maksymowi i wydać się daleko zabawniejszą od Sylwii, o sercu lichwiarskiem, córki uczciwego papiernika, i okropnie mieszczańskiej w głębi duszy.
Małżeństwo postanowionym zostało wśród śmiechu i zdecydowano, że trzeba poczekać aż „malce“ podrosną. Obie rodziny żyły z sobą w ścisłej przyjaźni. Pan de Mareuil pusował swoją kandydaturę, Saccard czyhał na swoją zdobycz. Umówiono się, że Maksym w dniu ślubu przedstawi swą nominacyę na audytora w Radzie Stanu.
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/207
Ta strona została uwierzytelniona.