Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/233

Ta strona została uwierzytelniona.

gładka powierzchnia, zaledwie nieco pomarszczona plugawemi bazgrotami, odbijała tyle fałszywych warkoczy, pośpiesznie poprawianych; tą otomaną, która ją tak raziła swą szerokością; stołem, dywanem nawet, gdzie odnajdowała woń schodów, lekką woń kurzu przenikliwą, przejmującą jakiemś skupieniem.
Potem, kiedy wreszcie wypadło spuścić jej oczy:
— Powiedzno, co to znaczy ta środowa kolacya? — spytała Maksyma.
— Nic — odpowiedział — zakład, który przegrał jeden z moich przyjaciół.
Wszędzie indziej byłby jej powiedział bez wahania, że w środę był tu na kolacyi z jakąś damą, spotkaną na bulwarze. Odkąd jednak wszedł z nią do tego gabinetu, instynktownie obchodził się z nią jak z kobietą, której trzeba się podobać i której zazdrość winno się oszczędzać. Nie nacierała zresztą więcej; poszła oprzeć się łokciami o balustradę okna, gdzie też i on za nią podążył.
Północ nie minęła jeszcze. W dole, na bulwarze, Paryż huczał, przedłużając dzień gorączkowy, zanim się zdecyduje udać na spoczynek. Szeregi drzew znaczyły linią nieregularną białość chodników i majaczącą noc szosy w pośrodku, gdzie przebiegał turkot i migały szybko przesuwające się latarnie powozów. Po dwóch brzegach tego czarnego pasa, kioski z dziennikami płonęły w odstępach, podobne do wielkich weneckich latarni, wysokich i upstrzonych dziwacznie, poustawianych