Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/238

Ta strona została uwierzytelniona.

stojącą na konsoli. Stół zastawiony był ze zbytkiem wielkich restauracyj. Po adamaszkowym obrusie przebiegał powiew wytwornej rozpusty, to też Renata z pewnym dreszczem zadowolenia dotykała delikatnemi swemi rękoma to noża, to widelca, to znów talerza i szklanki. Piła białe wino, nie dolewając do niego wody, ona, co zazwyczaj piła wodę zaledwie nieco winem zaczerwienioną. Maksym stał przed nią, z serwetą na ramieniu i podawał z komicznemi ukłonami.
— Co też p. de Saffré mógł ci powiedzieć — zapytał — żeś tak na niego oburzona? Czy ci zarzucał brak urody?
— Oh, także! — odpowiedziała — to szkaradny człowiek. Nigdy nie byłabym przypuściła, że ten pan, tak dystyngowany, tak grzeczny u mnie, może przemawiać takim językiem. Ale wybaczam mu. Nadewszystko raziły mnie tam kobiety. Powiedziałbyś, że to przekupki jabłek. Była tam jedna, która skarżyła się, że ma znamię na biodrze, jeszcze chwila a byłaby, zdaje mi się, podniosła spódnicę, aby wszystkim ból swój pokazać.
Maksym śmiał się do rozpuku.
— Nie, doprawdy — ciągnęła dalej ożywiając się — nie pojmuję was, toć one brudne są i głupie... I pomyśleć, że ja, kiedy cię widziałam idącego do twojej Sylwii, wyobrażałam sobie Bóg wie jakie cudne rzeczy: starożytne uczty, zabawy jakie widujemy na obrazach z kobietami uwieńczonemi w róże, z złotemi czary, jakiemiś nadzwyczajnemi