Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/256

Ta strona została uwierzytelniona.

Wydawał się istotnie wzruszony. Wsadził obcęgi w stos głowni, bryzgnął racą iskierek. Renata przypomniała sobie w niepokój w jego zachowaniu, który zauważyła od kilku już tygodni. Nie mogła wszakże pojąć zdumiewającej prawdy. Saccard doszedł do wysiłków każdodziennych. Zamieszkiwał pałac, kosztujący dwa miliony, żył na stopie takiej, jakby był po książecemu uposażony a bywały ranki, w których nie miał i tysiąca franków w kasie. Wydatki jego nie zdawały się zmniejszać bynajmniej. Żył długami, pośród całej hordy wierzycieli, którzy z dnia na dzień pochłaniali skandaliczne zyski, które mu przynosiły pewnego rodzaju interesa.
W tymże czasie, w tej samej chwili rozmaite stowarzyszenia, spółki bankrutowały, coraz głębiej grunt pod nim zapadał, on te otwory przeskakiwał tylko, nie mogąc już ich zapełnić. Szedł tak więc po terenie podminowanym, pośród bezustannego przesilenia, płacąc rachunki piędziesięciotysięczne a nie wypłacając równocześnie zasług swemu stangretowi, szedł z coraz to większą ufnością w siebie, z pewnością iście królewską, wyrzucając jeszcze zażarciej próżną wiecznie swą kasę na Paryż, zkąd strumień złota o legendowych źródłach, wciąż płynął jeszcze.
Spekulacya podówczas przechodziła złe chwile. Saccard był godnem dzieckiem Ratusza. Miał tęż samą szybkość transformacyi, gorączkę uciech, zaślepienie rozrzutności, które wstrząsały Pary-