płomieni, niemal nic już nie cierpiała; cierpienie jej stawało się jakby snem lekkim, niepochwytną dusznością, której nieokreśloność stawała się w końcu rozkoszną nawet.
Tak to kołysała do wieczora i tego dnia również swoje wczorajsze wyrzuty sumienia w czerwonem półświetle ogniska, tak płonącego w kominku, że dokoła trzaskały wszystkie meble; chwilami żar ten odbierał jej nawet poczucie własnego istnienia.
Mogła myśleć o Maksymie jak o rozkoszy płomiennej, której promienie ją paliły; przesuwała się przed nią wizya dziwnej miłości pośród płonącego stosu na łożu rozpalonem do białości. Celestyna wchodziła i wychodziła z pokoju z twarzą spokojną służącej o krwi lodowatej. Miała polecone nie wpuszczać nikogo; odprawiła nawet dwie „nierozdzielne“, Adelinę d’Espanet i Zuzannę Haffner, które wstąpiły tu, wracając ze śniadania, spożytego razem w pawilonie wynajmowanym przez nie w Saint-Germain. Wieczorem wszakże, kiedy Celestyna przyszła, oznajmiając swej pani, że pani Sydonia, siostra pana, chciała się z nią zobaczyć, otrzymała rozkaz wprowadzenia tego gościa.
Pani Sydonia przychodziła zazwyczaj dopiero o zmroku. Brat wymógł na niej tylko, aby przychodząc do nich, miała zawsze jedwabne suknie. Niewiadomo wszakże jakim sposobem jedwab, choćby dopiero co wyszły z magazynu, nie wydawał się nigdy nowym na niej; wycierał się, tracił swój połysk, wyglądał na łachman. Zgodziła się
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/270
Ta strona została uwierzytelniona.