z ciemnego dębu, w głębi mieściła się szopa oszklona. Na lewo, jak gdyby dla wytworzenia pendentu do muru sąsiedniego domu, przyciśniona była nisza, wielce ozdobna, w której wiecznie spadał strumień wody na muszlę, podtrzymywaną przez dwu amorków z wyciągniętemi rączkami. Młoda kobieta zatrzymała się na chwilę na dole schodów, otrzepując zlekka suknię, cokolwiek zgniecioną. Dziedziniec, którego ciszę zamącił na chwilę odjeżdżający ekwipaż, zapadł napowrót w osamotnienie i spokój arystokratyczny, przerywany tylko wieczystą jednostajną piosenką spadającej wody. I w ciemnej masie pałacu, gdzie za chwilę pierwszy z jesiennych proszonych obiadów miał tysiącem blasków zapalić kandelabry i żyrandole salonów, teraz połyskiwały jedynie dolne okna; rzucając na bruk regularne jak warcabnica życia odblaski czerwone.
Renata, otwierając drzwi przedsionka, znalazła się oko w oko z kamerdynerem swego męża, który schodził do lokalu służby, trzymając w ręku imbryk srebrny. Ten kamerdyner był prawdziwie wspaniałym mężczyzną, ubiór jego cały był czarny, postawa wysoka, silna, twarz biała z starannie pzyciętemi faworytami angielskiego dyplomaty, mina poważna i pełna godności wysokiego urzędnika.
— Babtysto — spytała młoda kobieta — pan czy powrócił?
— Tak, pani, ubiera się właśnie — odpowiedział lokaj, pochylając głowę w sposób, któregoby mu pozazdrościł książę, witający skinieniem głowy tłumy.
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.