Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/305

Ta strona została przepisana.

lękać, aby nowa droga nie obkroiła zaledwie ich roga i aby genialna spekulacya kawiarni-koncertowej nie zawiodła ich choćby dla samego swego bezwstydu. W takim razie Larsonneau pozostałby z wielce drażliwą sprawą na karku. To niebezpieczeństwo w każdym razie nie przeszkadzało mu, mimo roli przymusowo drugorzędnej, dręczyć się na myśl o nędznych dziesięciu od sta, które jemu przypadną w tej milionowej kradzieży. I w takich to chwilach nie mógł oprzeć się szalonej chętce wyciągnięcia ręki i ukrajania dla siebie części pokaźniejszej od przyrzeczonego procentu.
Saccard nie chciał nawet, aby to on pożyczył pieniędzy jego żonie, zabawiwszy się sam w tę sztuczkę melodramatyczną, w którą gnało go zamiłowanie do szachrajstw skomplikowanych.
— Nie, nie, mój drogi — mówił swym prowansalskim akcentem, który przesadzał jeszcze, ilekroć chciał zaostrzyć jakiś żarcik — nie gmatwajmy naszych rachunków... Ty jesteś jedynym człowiekiem w Paryżu, któremu, poprzysiągłem sobie, że nigdy nic nie będę winien.
Larsonneau zadowolnił się obserwacyą, że żona jego jest prawdziwą przepaścią. Radził mu, żeby już jej nie dawał ani grosza, ażeby im ustąpiła jaknajprędzej swoją część posiadłości. Wolałby z nim samym mieć do czynienia. Starał się go wymacać czasami, posuwał się nawet do tego, że głosem znużonym i obojętnym światowca i hulaki, mówił mu: