— Nigdy, nigdy! — wyszeptała młoda kobieta, której głos łzy dławiły.
Pochwycił jej ręce u kostek, patrzył jej w twarz ze zjadliwym swym śmiechem. A ona wyrywała się, szarpała bezprzytomna, nie chcąc już ust otworzyć, aby to imię, o które pytał, z tych ust jej się nie wyrwało.
— Narobimy hałasu, cóż ci to pomoże? Cóż to, boisz się? Alboż nie jesteśmy dobrymi przyjaciołmi?... Chcę wiedzieć, kto mnie zastępuje, mam do tego słuszne prawo... Czekaj, ja ci dopomogę. To pan de Mussy, którego boleść cię wzruszyła.
Nie odpowiedziała nic. Spuściła głowę przed podobnem śledztwem.
— Więc nie pan de Mussy?... Zatem książę Rozan? Naprawdę — i to nie?... Może zatem hrabia de Chibray?... Czy jeszcze więcej?...
Zatrzymał się, począł szukać w pamięci.
— Do dyabła, nie mogę wpaść na innego... Przecież chyba nie mój ojciec po tem, coś mi powiedziała...
Renata zadrżała, jakby ją sparzono i wyszeptała głucho:
— Nie, nie, wiesz dobrze, że on nie przychodzi już. Nie przyjęłabym go, to byłoby zanadto nikczemne.
— Któż zatem?
I ściskał jej mocniej jeszcze ręce. Biedna kobieta walczyła jeszcze przez chwilę.
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/351
Ta strona została uwierzytelniona.