Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/356

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie upłynęło i dziesięć minut, kiedy nizki jakiś młodzieniec, zezowaty, z wyblakłemi włosami, z twarzą pokrytą mocno piegami, wszedł cichuteńko, starając się, aby drzwi nie zrobiły hałasu. Ubrany był w nędzny tużurek czarny, zbyt wielki na niego i okropnie wytarty. Stanął w przyzwoitej, pełnej szacunku odległości, patrząc spokojnie z pod oka na Saccarda. Larsonneau, który go nazywał „Baptistin“, poddał go pytaniom, na które on odpowiadał monosylabami, nie mieszając się ani troszeczkę i najobojętniej w świecie przyjmował nazwy złodzieja, oszusta, nikczemnika, któremi szef uważał za potrzebne popierać każde z zadawanych pytań.
Saccard zachwycał się zimną krwią tego nieszczęśliwca. Była chwila, że agent wywłaszczeń porwał się ze swego fotelu, jakby zamierzał go bić; on wtedy cofnął się o krok tylko, zezując tem pokorniej jeszcze.
— Dobrze już, daj mu pokój — ozwał się finansista. — A zatem pan żądasz sto tysięcy franków za wydanie tych papierów?
— Tak, sto tysięcy franków — odpowiedział młody człowiek.
I wyszedł. Larsonneau, zdawało się, nie mógł się uspokoić.
— Hę — to podlec! — bąknął. — Czy widziałeś te jego fałszywe spojrzenia? Te łotry mają taką skromną minę a zamordowaliby człowieka dla dwudziestu franków.