rozlegały się wpośród idealnego lasu o błękitnych drzewach. Pierwszym był kontredans: „Ah! il a des bottes, il a des bottes, Bastien!“ który podówczas obiegał wszystkie sale taneczne. Polki, walce i mazurki następowały po kontredansach. Pary rozkołysane przesuwały się tam i napowrót zapełniając długą galeryę, podskakując pod biczem trąb, kołysząc przy śpiewie skrzypiec. Kostiumy, ta fala kobiet wszystkich krajów i wszystkich epok toczyły się jak mrowisko, pstrocizna żywych materyj. Rytm tańca, uniósłszy barwy w mozajce miarowej, sprowadzał nagle przy pewnem pociągnięciu smyczka tęż samą tunikę z różowego atłasu, tenże sam stanik z niebieskiego aksamitu do tegoż samego czarnego fraka. Potem inny znów ton smyczka, inny dźwięk trąby popychał pary, i długim szeregiem posuwał je dokoła salonu z kołysaniem łodzi, niby pod wiatru powiewem, co zerwał przywiązującą ją do brzegu linę. I tak ciągle, bez końca, przez przeciąg całych godzin. Czasami, między dwoma tańcami, która z pań przybliżała się do okna, aby odetchnąć lodowatem powietrzem; para jakaś odpoczywała na kozetce małego saloniku barwy jaskru, lub schodziła do oranżeryi, obchodząc do koła piaskiem wysypane jej aleje. Pod sklepieniem altan z lianów, w głębi ciepłych cieniów, gdzie dochodziły forta trąb, zaledwie widać było brzegi sukien i słychać omdlewające śmiechy kobiet.
Kiedy otwarto salę jadalną, przetworzoną w bufet z stolikami, zastawionemi przy ścianach i długim
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/423
Ta strona została uwierzytelniona.