jeszcze ten jeden raz tylko, ten raz ostatni i nie bardzo długiego. Zrób to pan dla nas...
Ale młody attaché ambasady siedział poważnie wciśnięty w połamany swój kołnierzyk. Prawdziwie to niepodobieństwo. Był to przykry zawód. Maksym odmawiał również, tłómacząc się, że żadną miarą nie może, że jest okropnie zmęczony. Pan Hupel de la Noue nie śmiał się ofiarować; z urzędowej swej powagi, zstępował tylko do poezyi wyłącznie. Któraś z pań wspomniała pana Simpson, ale ją zaraz zagłuszono: pan Simpson był najdziwaczniejszym przewodnikiem kotyliona, jakiego sobie tylko wyobrazić można, dawał się powodować swej wyobraźni i miewał pomysły fantastyczne i złośliwe, opowiadano sobie, że w pewnym salonie, gdzie byli tak nieostrożni, że mu powierzyli prowadzenie kotyliona, zmusił damy do skakania przez krzesła, i że jedną z ulubionych jego figur było kazać wszystkim chodzić na czworakach dokoła sali...
— Czy pan de Saffré już wyszedł? — spytał naraz jakiś głos dziecięcy.
Wychodził właśnie, żegnał piękną panią Saccard, z którą był w jak najlepszych stosunkach, odkąd go odrzuciła. Ten ujmujący sceptyk podziwiał zawsze i szanował kaprysy innych. Przyprowadzono go w tryumfie z przysionka. Wzbraniał się, mówił z uśmiechem, że go kompromitują, że przecież jest człowiekiem poważnym. Potem wobec tych wszystkich białych rączek wyciągniętych ku niemu, musiał skapitulować:
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/429
Ta strona została uwierzytelniona.