Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/434

Ta strona została uwierzytelniona.

dalece, że chwilami miała ochotę rzucić się na przebój w ten tłum i głową utorować sobie wpośród niego drogę. Przeszła salon śpiesznym krokiem, potrącając zapóźnione pary, dążące na swe miejsca. Poszła wprost do oranżeryi. Nie widziała ani Ludwiki, ani Maksyma pośród tańczących, powiedziała sobie więc, że tam być muszą w jakimś cieniu roślin, w tym cieniu, którego szukali zawsze, wiedzeni instynktem figli i swywoli, ilekroć zeszli się razem. Daremnie wszakże przebiegała półcień oranżeryi. W głębi jednej z altan tylko dostrzegła wysokiego młodego mężczyznę, który obcałowywał gorliwie rączki małej pani Daste, szepcząc:
— Słusznie mówiła mi pani de Lauwerens, że pani jesteś aniołem!
Te oświadczyny u niej, w jej cieplarni, ubodły ją, raziły okropnie. Nie, doprawdy, pani de Lauwerens powinna była sobie gdzieindziej szukać areny dla swego ohydnego handlu! I Renata czuła, że doznałaby niemałej ulgi, gdyby tak mogła teraz rozpędzić ze swoich apartamentów całą tę wrzeszczącą hałastrę. Stanąwszy przed basenem, poglądała w wodę i zadawała sobie pytanie, gdzie też Ludwika i Maksym mogli się ukryć. Orkiestra wciąż grała tego walca, którego zwolnione tempo dziwnie ściskało jej serce. Ach to nieznośne, nie można było nawet we własnym domu zebrać myśli. Nic już nie wiedziała zgoła. Zapominała, że młodzi ludzie nie byli jeszcze po ślubie i mówiła so-