W małym saloniku spotkała się twarz w twarz z panią Sydonią. Ta, aby się nacieszyć wywołanym przez siebie dramatem, zajęła napowrót stanowisko na wschodach od oranżeryi. Ale nie wiedziała już, co myśleć, kiedy Saccard ukazał się z Maksymem i kiedy na jej zadawane mu po cichu pytania, odpowiedział grubiańsko, że śniło się jej, iż nie było „nic zgoła“. Potem zwęszyła prawdę. Żółta jej twarz poszarzała, rzecz wydała jej się istotnie trochę za grubą. I po cichutku przyszła przyłożyć ucho do drzwi wschodów, spodziewając się, że posłyszy płacz Renaty na górze. Kiedy młoda kobieta otworzyła drzwi z impetem, skrzydło ich nieomal nie spoliczkowało zacnej pani Sydonii.
— Szpiegujesz mnie — rzekła jej z gniewem Renata.
Ale pani Sydonia odparła ze wspaniałą pogardą:
— Alboż ja się zajmuję twojemi brudami!
I podnosząc w górę suknię, oddaliła się z majestatycznem spojrzeniem:
— Moja mała, nie moja to wina, jeśli cię spotykają przykre przypadki... Ale ja nie mam do ciebie urazy, słyszysz? A wiedz dobrze, że byłabyś znalazła we mnie i znaleźć możesz jeszcze drugą matkę. Czekam cię u siebie, kiedy ci się tylko podoba.
Renata nie słuchała jej zupełnie. Weszła do wielkiego salonu, przeszła wśród jakiejś wielce
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/458
Ta strona została uwierzytelniona.