Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/467

Ta strona została uwierzytelniona.

giej linii bulwaru; ciekawość ich popychała i postanowili przejść samym środkiem podjętych robót. Zresztą, to zajmowało ich bardzo. Zatrzymywali się czasami na jakimś złomie gruzu, podnosili nosy, przywoływali się wzajem, aby sobie pokazać jakąś rozwartą czeluść pułapu, jakiś komin pozostały i sterczący w powietrzu, belkę opadłą na dach sąsiedni. Ta ustroń zburzonego miasta, przytykająca tuż do ulicy Temple, wydawała im się bardzo zabawną.
— To ciekawe, doprawdy — mówił pan de Mareuil. — Patrz, Saccardzie, na tę kuchnię, tam w górze; pozostał tam stary piec, zawieszony pod ogniskiem... Widzę go wybornie.
Ale lekarz, z cygarem w ustach, stanął przed jednym ze zburzonych domów, z którego pozostały tylko jeszcze pokoje parterowe, zapełnione szczątkami innych piętr. Jedyny odłam muru wznosił się z pośród stosu zwalisk, aby go zwalić za jednym zamachem, okręcono go liną, którą ciągnęło ze trzydziestu robotników.
— Nie zwalą go — pomrukiwał lekarz — ciągną zanadto na lewo.
Czterej inni zawrócili jeszcze, aby się przypatrzeć zwaleniu muru. I wszyscy pięciu, z oczyma wytężonemi, z urywanym oddechem, czekali na ten upadek z drżeniem rozkoszy. Robotnicy rozluźniali, to znów wyprężali się nagle mocniej, z przeciągłemi okrzykami.
— Nie zwalą — powtarzał doktór.