Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/469

Ta strona została uwierzytelniona.

przechadzkę. Potrosze oswoili się już nieco z błotem; szli przez kałuże, porzucili nadzieję uchronienia swych butów. Kiedy przeszli ulicę Ménilmontant, jeden z przemysłowców, dawny szlifierz, począł się jakoś niepokoić. Przyglądał się bacznie ruinom dokoła, nie mógł się już rozpoznać w tej dzielnicy. Mówił, że gdzieś tu w tej stronie mieszkał kiedyś, przed trzydziestu może laty, kiedy przybył do Paryża i że sprawiłoby mu to prawdziwą przyjemność, gdyby mógł odnaleźć to miejsce. Wciąż przebiegał okiem zwaliska, kiedy nagle widok domu, który oskard burzycieli przeciął już na dwoje, zatrzymał go pośrodku drogi. Przyglądał się jego bramie uważnie, to znów oknom. Potem, ukazując palcem jeden kąt burzonego domu w samej górze, zawołał:
— To tam, poznaję go!
— Co takiego? — spytał lekarz.
— Mój pokój, do licha! Toćto on!
Był to na piątem piętrze maleńki pokoik, który musiał dawniej wychodzić na podwórze. Otwarta ściana ukazywała go w całej nagości, z tapetą w wielkie żółte desenie, której oderwany kawał drżał na wietrze. Widać było jeszcze wgłębienie ściennej szafy, na lewo, wyklejonej niebieskim papierem. Obok zaś był otwór, gdzie niegdyś stał piec z kawałkiem rury.
Wzruszenie przejmowało dawnego robotnika.
— Przeżyłem tam pięć lat — mruknął. — Nietęgo to tam szło w tych czasach, ale wszystko to jedno,