Za powrotem, w nawale powozów, dążących ku miastu wybrzeżem jeziora, kareta musiała posuwać się zwolna, krok za krokiem. Na chwilę nawet tłok stał się tak wielkim, że trzeba było stanąć.
Słońce zachodziło na październikowem niebie, jasno-szarem, poznaczonem pręgami lekkich obłoczków. Ostatni jego promień, osuwający się po dalekich podmurowaniach kaskady, kąpał w rudawem swem pobladłem świetle długi szereg zatrzymanych w tej chwili powozów. Odblaski złote, żywe refleksy kół odbijały od żółto jasnego tła karety, której szafirowe, lśniące ściany odzwierciedlały skrawki roztaczającego się dokoła krajobrazu. A nieco wyżej, w całej pełni tego rudawego światła, co ich oświecało od tyłu i odbijało się w mosiężnych guzikach ich liberyi w pół podgiętej i opadającej z kozła, stangret i lokaj w granatowych surdutach, jasno-piaskowych spodniach i kamizelkach w czarne z żółtem paski, siedzieli sztywni, poważni i cierpliwi jak służba arystokratycznego domu, której taka drobnostka, jak nagły zbieg powozów, nie jest w stanie w gniew wprawić. Kapelusze ich, zdobne
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/5
Ta strona została uwierzytelniona.
I.