chwyciła ją w swe szpony żądza określona, jasna, sformułowana a piekąca.
Miłość niezmierna, potrzeba rozkoszy unosiła się w powietrzu tej zamkniętej nawy, w której wrzały soki palące zwrotnikowych roślin. Młodą kobietę porwały te potężne gody ziemi, które płodziły dokoła tę czarującą roślinność, te kolosalne gałęzie; a podścielisko cierpkie tego morza ognia, ten rozrost leśny, ta bujna wegetacya, całe te palące wnętrzności, co ją podsycały i żywiły, rzucały jej w twarz niepokojące jakieś wyziewy, przepełnione upojeniem. U stóp jej basen, ta masa wody ciepłej, zgęstniałej od soków korzeni pływających, parowała okrywając jej ramiona płaszczem ciężkich oparów, mgłą, która rozgrzewała jej skórę, jak dotknięcie miękiej dłoni rozkoszy. Czuła jak na jej głowę spływały fale woni z wysoko rozrosłych liści drzew palmowych. A więcej jeszcze niż duszący żar powietrza, więcej niż blask świateł, niż te szeroko rozkwitające, barwne kwiaty, podobne do śmiejących się twarzy pośród zwojów liścia, odbierały jej siłę te upajające wonie. Zapach nieokreślony, silny, podniecający, zapach złożony z tysiąca różnorodnych woni: z potu ludzkiego, oddechu kobiet, wyziewu ich włosów, snujący się w powietrzu; powiewy te zaś mdłe i słodkawe aż do omdlenia, chwilami znów przerywał powiew zatruty, ostry, niosący z sobą zarazę. Ale w dziwnej tej harmonii zapachów, w tej ich symfonii, melodyjną frazą, co wciąż powracała, przemożna, panująca
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/70
Ta strona została uwierzytelniona.