nad innemi, głusząca pieszczotliwość wanilii i ostrość orchideów był ów wyziew ciał ludzkich, przenikający, zmysłowy, ta woń miłości, co się unosi rankiem w zamkniętej sypialni dwojga młodych małżonków.
Renata powolnie wsparła się plecami o cokuł granitowy. W tej sukni z zielonego atłasu, z głową i gorsem zarumienionemi, ociekającemi jasnych brylantów kroplami, podobną była do wielkiego kwiatu różowo-zielonego, do jednej z tych nimfei wodnych basenu, wykwitłych pod wpływem gorąca. W tej godzinie wizyi określonej, wyraźnej, wszystkie jej dobre postanowienia rozwiały się na zawsze, upojenie poobiednie powracało jej napowrót do głowy, nakazujące, zwycięzkie, zdwojone płomiennem cieplarni powietrzem. Nie myślała już o chłodnych, świeżych powiewach nocy, które ją uspokoiły, o tych cieniach szemrzących parku, których głosy doradzały jej szczęście w spokoju. Zmysły kobiety namiętnej, kaprysy zblazowanej światowej piękności — budziły się w niej na nowo, potężniej jeszcze. A po nad nią, wielki sfinks z czarnego marmuru uśmiechał się tajemniczym swym śmiechem, jak gdyby czytał w jej duszy pragnienie sformułowane wreszcie, które galwanizowało to serce zamarłe; pragnienie długo wymykające się owego „czegoś innego“, daremnie szukanego przez Renatę podczas wieczornej przejażdżki, w pyłach delikatnych zapadającej nocy a teraz odnalezionego niespodzianie pod rażącem światłem, w tym
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.