zirytowany szczęściem, które jak mu się zdało, przebiegało ulice, zacieklejszy jeszcze na myśl o walkach zażartych, które wyobrażał sobie, a w których rozkoszą byłoby dlań pokonywać i wyprowadzać w pole ten tłum, co go potrącał na trotoarach. Nigdy nie odczuwał jeszcze tak nienasyconego głodu, tak szerokich pragnień, takiej żądzy natychmiastowego używania.
Nazajutrz, za dnia poszedł do brata. Eugeniusz zamieszkiwał dwa wielkie pokoje zimne, zgrubsza zaledwie umeblowane, które chłodem przejęły Arystydesa. Spodziewał się, że zastanie brata nurzającego się w zbytku. Ten ostatni pracował u małego czarnego stolika. Powiedział mu na powitanie tylko z uśmiechem:
— Ah! to ty, spodziewałem się ciebie.
Arystydes był wielce kwaśny. Obwiniał Eugeniusza, że mu pozwalał wegetować, że nie raczył nawet udzielić mu jałmużny dobrej rady przez ten czas kiedy musiał brodzić w błocie na prowincyi. Nie przebaczy sobie nigdy, że pozostał republikaninem aż po dzień 2-go grudnia; to była jego wiecznie krwawiąca rana, jego wieczysty wstyd. Eugeniusz spokojnie wziął napowrót pióro. Skoro brat skończył swe jeremiady:
— Ba! rzekł — wszelkie błędy dadzą się naprawić. Przed tobą przyszłość.
Wymówił te słowa głosem tak stanowczym, z tak przeszywającem spojrzeniem, że Arystydes spuścił
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/77
Ta strona została uwierzytelniona.