ścią i zamiłowaniem. Jednym wszakże z jego drobnych grzeszków było zawiązywanie serdecznych stosunków z woźnymi biur. Dochodziło do tego, że ściskał się z nimi za ręce. Całemi godzinami gawędził z nimi, brał na spytki gdzieś w korytarzu, w przedpokojach pośród stłumionych śmieszków, opowiadając im różne dykteryjki, wywołując ich zwierzenia. Zacni ci ludzie uwielbiali go, mawiali o nim zwykle:
— To mi pan, co nie jest ani trochę dumny!
To też jeśli tylko zdarzył się jakiś skandalik, on był o nim najpierwej poinformowany. Tak to po upływie dwu lat cały ratusz nie miał dla niego żadnej tajemnicy. Znał cały w nim personel aż do ostatniego z lampiarzy i wszystkie papiery aż do rachunków praczek.
W tym czasie Paryż przedstawiał dla takiego człowieka jak Arystydes Saccard najciekawszy chyba w świecie widok. Ogłoszono właśnie cesarstwo po tej słynnej podróży, podczas której księciu prezydentowi udało się rozgrzać zapał kilku bonapartystowskich departamentów. Nastała chwila milczenia na trybunie i w dziennikach. Społeczeństwo, ocalone raz jeszcze, winszowało sobie, odpoczywało, teraz skoro rząd silny rozciągnął nad niem swą opiekę i odbierał mu nawet troskę myślenia i regulowania swych spraw. Wielkiem i jedynem zajęciem społeczeństwa było wiedzieć, jakąby nową zabawką zabić czas. Wedle szczęśliwego wyrażenia Eugeniusza Rougon, Paryż zasiadał do stołu
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/88
Ta strona została uwierzytelniona.