jakaś kundmanka miała przyjść obejrzeć sztuczkę koronki Chantilly. Klientka przybywała, wślizgiwała się do przysłoniętego sklepu, jak cień. Nierzadko zdarzało się, że w tymże samym czasie jaki pan wchodził bramą od ulicy Papillon, obejrzeć fortepiany pani Touche w antresoli...
Jeżeli pani Sydonia nie dorobiła się dotąd majątku, to dlatego, że często bardzo pracowała przez miłość dla sztuki. Zakochana w procedurze sądowej, zapominała o własnych interesach dla cudzych, pozwalała się okradać woźnym, co zresztą dostarczało jej rozkoszy, które znają jedynie tylko ludzie, zamiłowani w procesach. Kobieta zamierała w niej zupełnie; była tylko agentem, biegającym w każdej porze dnia po ulicach Paryża, noszącym w legendowym swym koszyczku towary najdwuznaczniejsze, sprzedającym wszystko, co się da sprzedać, śniącym o miliardach a idącym bronić do sądu pokoju jakąś ulubioną klientkę w sprawie protestu dziesięciu franków.
Mała, chuda, blada, ubrana w tę wytartą, czarną suknię, która wyglądała, jakby ją wykrojono z togi adwokata, skurczyła się, uwiędła i, patrząc na nią, jak pędziła pod szeregami domów, miało się ochotę wziąć ją za mężczyznę, przebranego w suknie kobiece. Cera jej miała bladość stemplowego papieru. Wargi jej uśmiechały się zagasłym uśmiechem, kiedy oczy zdawały się tonąć w wirze spekulacyj, zajęć wszelkiego rodzaju, któremi sobie napychała mózgownicę.
Strona:PL Zola - Odprawa.djvu/96
Ta strona została uwierzytelniona.