zaciekłej kłótni z ojcem, który pytał, kiedy wreszcie ten nicpoń syn ich przestanie sobie z nich drwić i obdzierać ich z każdego grosza, nie mając nawet odwagi odwrócenia bodaj jednej skiby w polu.
Sam tego ranka Lepailleur we młynie nie mógł się wciąż uspokoić. Omal młotem nie rozbił pługa, rad był rzucić się na stare koło młyńskie z siekierą, oszalały z nienawiści, chcąc pomścić swe nieszczęścia. Skoro zobaczył Mateusza, sądził, że przychodzi mu urągać i poczuł jak go złość dławi literalnie.
— No, mój sąsiedzie — przemówił serdecznie właściciel Chantebled — postarajmy się załatwić wszystko rozsądnie obaj... Oddaję ci wizytę, skoro byliście u mnie wczoraj podobno. Tylko uważam, że wszelkie kłótnie i spory nie doprowadziły nigdy do niczego dobrego i że skoro, widzicie, stało się już nieszczęście, najlepiej byłoby postarać się je naprawić a to jak można najprędzej... Kiedyż chcesz, sąsiedzie, abyśmy pożenili te niedobre dzieci?
Zaskoczony spokojną dobrodusznością tego bezpośredniego wprost ataku, Lepailleur nie zaraz odpowiedział. Wrzeszczał przecież po wszystkich dachach, że nie chce słyszeć nawet o małżeństwie, że się domaga procesu, żeby wszystkich Fromentów posłać do więzienia. Syn bogatego kolonisty jednak po głębszem zastanowieniu nie był bynajmniej zięciem do pogardzenia.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1004
Ta strona została skorygowana.