ny i uwielbiany, bezczynnie u kolan matki, niby okup uroczy całej tej rodziny tak silnej i tak pracowitej, niby dań od niej złożona na rzecz rodziców.
— Czekaj, niech cię uścisnę raz jeszcze, mój drogi Mikołaju... Kiedy powrócisz?
— Nigdy, mój Beniaminku.
Dziecko zadrżało.
— Nigdy, nigdy... O! to za długo! Powróć, powróć tu kiedy, żebym cię mógł znów ucałować.
— Nigdy — powtórzył Mikołaj, sam przy tem słowie blednąc. — Nigdy, nigdy.
I podniósł w ramionach malca, któremu łzy ściekały teraz po twarzy strumieniem.
Dla wszystkich tak samo chwila ta była chwilą wielkiej boleści, straszną minutą cięcia siekiery na wieczną rozłąkę.
— Żegnaj, braciszku!... Żegnajcie, żegnajcie wszyscy!
Kiedy Mateusz odprowadzał przyszłych zdobywców z ostatniemi jeszcze życzeniami zwycięztwa, Beniamin rozpącznie schronił się w spódnice matki, zalany łzami. Ona pochwyciła go w uścisk namiętny, jakby nagle przejęta obawą, że i ten odejść od niej może. Nie pozostawał im już nikt, prócz niego w gniazdku rodzinnem.