czać im swą egzystencję spokojną, całować ich dzieci, ilekroć przychodziły przynosić jej kwiaty.
Tak biegły miesiące, lata całe i Morange co wieczora niemal, kiedy przychodził spędzić chwilę u Konstancji, zastawał ją w tym samym cichym saloniku, ubraną w tęż samą czarną suknię zesztywniałą w tej samej pozycyi upartego oczekiwania.
Z owego odwetu losu, z tego nieszczęścia drugich, tak cierpliwie wyczekiwanego, nic nie przychodziło jednak dotąd, choć ona ani na chwilę nie zwątpiła o swem zwycięztwie. Przeciwnie, im więcej zgnębiały ją wypadki, tem dumniej podnosiła głowę, tem mniej wagi przywiązywała do dnia dzisiejszego, podtrzymywana tą pewnością, że los zczasem stanie po jej stronie. I wciąż pozostawała niewzruszoną, niezdolną do znużenia się tem wyczekiwaniem bez końca, licząc na cud jakiś.
To też każdego wieczora, przez lat dwanaście, skoro Morange przychodził wieczorem, tak samo rozpoczynała się ich rozmowa.
— Nic nowego od wczoraj, droga pani?
— Nic, kochany przyjacielu.
— No, kiedy człowiek zdrów przynajmniej, to już rzecz najważniejsza. Można wtedy oczekiwać nadejścia lepszych czasów.
— O! któżby był zdrów bezwarunkowo a przecież oczekuje się czegoś lepszego mimo to zawsze.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1029
Ta strona została skorygowana.