Była to Hortensja, duża już jak na lat dziesięć, pełna wdzięku, którą panna służąca odprowadzała do jednej z jej małych przyjaciółek do Auteuil. A kiedy rachmistrz, oszołomiony, odwrócił się szybko, przez chwilę stał jeszcze z drżącemi rękoma, ze łzami w oczach wobec tego zjawiska, tego drogiego anioła, co go odwoływał z tak daleka.
— Jakto, to ty, moja pieszczoszko!... Nie, nie, tam niema ryb. Zdaje mi się, że się pokryły gdzieś na dno, bo woda za chłodną jest w zimie... A ty idziesz na wizytę gdzieś, jakaś ty dziś śliczna, jak ci ładnie w tym płaszczyku z futerkiem!
Dziecko zaczęło śmiać się, zadowolone, że mu pochlebiają, że je kochają, tyle bo było drżącego zachwytu w głosie starego jej przyjaciela.
— Tak, tak, bardzo jestem dziś szczęśliwa, bo tam, gdzie idę, będziemy grać komedyjkę... O! jakie to zabawne być szczęśliwą! Wypowiedziała to zupełnie tak, jak niegdyś powiedziałaby jego Regina i omal nie ukląkł przed nią całować drobne jej rączki, jak przed bożyszczem.
— Ale trzeba abyś zawsze była szczęśliwą... Zanadto jesteś piękną, to ci się należy; chciałbym cię ucałować.
— Owszem, pocałuj mnie, panie Morange. A wiesz pan, ta lalka, którą dostałam od pana,
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1050
Ta strona została skorygowana.