nazywa się Małgosia i nie masz pan pojęcia jak jest grzeczna... Przyjdź pan do nas zobaczyć ją kiedy.
Ucałował ją, patrzał jak się oddalała w bladem świetle dnia zimowego, z sercem płonącem, gotowem na męczeństwo.
To byłoby za nikczemnem, ta dziecina musi zawsze być szczęśliwą...
Powoli opuścił most a słowa, co go prześladowały od wczoraj znów powracały i dźwięczały mu w uszach tak wyraźnie, tak jasno, że domagały się gwałtem odpowiedzi: „Czyliż dopuści do spełnienia tej nowej zbrodni i nie wypowie nawet głośno tego wszystkiego, o czem on jeden wiedział?“ Nie, nie! to niepodobna, przemówi, zdobędzie się na czyn.
Wszystko to przecież mglistem było w nim jeszcze, niewyraźnem: jak powie, jak postąpi? Potem, skoro tylko powrócił do biura, na domiar jeszcze dziwacznych postępków dnia tego, jakby zrywał z nawyknieniami lat czterdziestu, zasiadł do pisania długiego listu, zamiast zabrać się natychmiast do nieskończonych szeregów swych cyfr.
List ten, który zaadresował do Mateusza, opowiadał całe zdarzenie: zmartwychwstanie niespodziane Aleksandra, zamiary Konstancyi, przysługę, którą on sam zgodził się jej oddać. Zresztą wszystko to rzucone było na papier pośpiesznie, jednym tchem, jak spowiedź, którą chciał ulżyć
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1051
Ta strona została skorygowana.