Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1058

Ta strona została skorygowana.

W tej chwili jednak drobny niedorzeczny fakcik przestraszył ją okropnie. Morange, który puścił był przed sobą przodem Aleksandra z drzwi salonu, obrócił się ku niej raz jeszcze: naraz twarz wykrzywiła mu się dziwnym jakimś grymasem waryata, jak gdyby nagle zamęt powstały w jego mózgu ujawnił się na niej straszną zmianą rysów. I nachyliwszy się ku Konstancji w samą twarz wyszeptał jej głosem ściszonym, poufałym jakimś i naigrawającym tonem:
— Ha, ha, Błażej tam... w głębi otworu! mówi,... przemówił do mnie!... Ha! ha! ten skok w przepaść! tyś go chciała, tyś żądała tego skoku!.. Mieć go będziesz raz jeszcze, ten sam skok!
I zniknął wraz z Aleksandrem. Słuchała go odurzona formalnie, zdumiona. Było to tak niespodziane, tak szalone jakieś, że zrazu nie zrozumiała zupełnie co to znaczyć miało. Następnie przecież nagle jak błyskawica rozświeciło się jej w umyśle! Co on to mówił? o tem morderstwie tam, wszakże nigdy o tem nie wspomniał dotąd; była to owa rzecz potworna, którą pogrzebali oboje gdzieś głęboko, przez całe te lat czternaście, którą czasami tylko ich spojrzenia wyznawały przed sobą i którą nagle rzucił jej w twarz teraz w konwulsyjnym kurczu waryata. Co ma znaczyć ten bunt szatański biedaka, ta niewyjaśniona grośba, którą odczuła niby powiew chłodnej przepaści?