owych dwu trupów, leżących teraz na dole, o tyle o ile logiczne rozumowanie może wyjaśnić czyn waryata, z tem wszystkiem, co on zabiera do grobu z sobą na wieki. A jednak usiłował wąpić jeszcze; chciał się zobaczyć z Konstancyą.
W pośrodku saloniku Konstancya stała wciąż nieporuszenie, jak wosk blada. Oczekiwanie z przed lat czternastu rozpoczynało się ponownie dla niej, przedłużało w takim niepokoju, że stała bez tchu, aby módz słyszeć lepiej. Nic jeszcze dotąd nie dochodziło do jej ucha z fabryki, żaden hałas, żaden odgłos kroków. Co tam się działo w tej chwili? może ta rzecz okropna, ta rzecz będąca dla niej postrachem jest tylko marą, próżnem urojeniem? A jednak Morange z urągliwym śmiechem rzucił jej w twarz tę groźbę... zrozumiała ją dobrze.
Czyliż nie posłyszała teraz jakiegoś wycia a po nim trzasku? A w tej chwili wszakże nie słyszy już łoskotu maszyn, sapania pary... więc te śmierć, stygnące ogniska fabryki, straconej już dla niej.
Nagle serce bić jej przestało kiedy posłyszała odgłos dalekich kroków, zbliżających się coraz wyraźniej. Wszedł Mateusz.
Ona cofnęła się, sino-blada, przed tem widmem. On... wielki Boże! Dlaczego on? Zkąd on się tu znalazł? Ze wszystkich posłów nieszczęścia on chyba był tym, którego się najmniej spodziewała.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1066
Ta strona została skorygowana.