nego całkiem, okaleczonego, wytrzebionego, ociekłego krwią. A kiedy Serafina spostrzegła, że się jej przypatruje, niby w jakiejś wizyi wśród tego czuwania przy konającej, roześmiała się znowu kurczowym śmieszkiem jakby obłąkania:
— Umarł, umarł, my byłyśmy tam wszystkie.
Było to coś tak waryackiego, nieprawdopodobnego i niemożliwego nawet; mimo to jednak, zadawał sobie pytanie, czy jest w tem co prawdy? i przeszedł go długi dreszcz zimny, przejmujący trwogą, to zimno tajemnicy, rzeczy nieznanej, której nie dowiemy się nigdy.
Boutan pochylił się zlekka do ucha Mateusza.
— Przed upływem tygodnia, zobaczysz, że zwaryuje i że trzeba ją będzie zamknąć w domu obłąkanych.
I w rzeczy samej, w tydzień później baronowa de Lowicz nosiła już na plecach kaftan waryatów. Skastrowanie oddziałało na jej mózg, pustosząca żądza, której zadowolnić już nie mogła, zamąciła rozum. Trzeba ją było odosobnić, nie można było nawet nikogo wpuszczać do niej, bo mówiła najohydniejsze, najplugawsze rzeczy, lub wstrętne wyprawiała gesty w godzinach sprośnych ataków.
Mateusz i Boutan, czuwali przy Konstancyi do rana. Nie otwarła już ust zaciśniętych kurczowo, nie podniosła powiek. A kiedy poczęło wschodzić słońce, odwróciła się do ściany i umarła.