biedna Maryanna aż musiała położyć się do łóżka, dotknięta do żywego uporem dzieci, lękająca się o przyszłość. Grzegorz przyjął ją niemal brutalnie, powracała przejęta obawą o krew swą własną, rozżalona na niewdzięcznych swych synów, którzy szarpali się wzajem kłótniami. To też nie podniosła się już z łóżka, błagając Mateusza tylko aby o jej chorobie nic nie wspominał nikomu, tłomacząc mu, że lekarz był tu niepotrzebnym zupełnie, zaklinając się, że nic ją nie boli, że nie czuje się chorą bynajmniej.
I gasła tak, czuł to dobrze, że z każdym dniem opuszcza ich coraz więcej, że ją porywa mu ten ciężki smutek. Byłoż to możebne? wszystkie te dzieci tak kochające ich, tak przez nich kochane, co wyrosły na ich ręku, wśród ich pieszczot, co się stały ich pociechą, radością, dumą ze zwycięztwa, wszystkie te dzieci, urodzone z ich miłości, połączone z sobą ich wiernością, ta gromadka braterska i święta, cisnąca się dokoła nich, miałaby teraz rozpierzchnąć się, rozbić, miałaby spierać się po to, aby wzajem się pożerać?
Więc słusznie mówiono, że im bardziej wzmaga się liczebnie rodzina, tem większe jest żniwo niewdzięczności i jaką mają słuszność ci co twierdzą, że nie można chwalić dnia przed zachodem, że do dnia śmierci nie można nic powiedzieć o szczęściu lub nieszczęściu jakiegoś życia!
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1074
Ta strona została skorygowana.