zkolei roznamiętnił się także i ostatecznie naraził sobie i jedną i drugą stronę.
Spór bratobójczy szerzył się coraz to więcej, coraz większe przybierał rozmiary, trzech już braci teraz brało w nim udział, szarpiąc się wzajem a kto wie czy całą rodzinę nie ogarniał w końca ten powiew szału i nienawiści, po tylu latach zgody, serdeczności i zdrowego rodzinnego stosunku.
Mateusz oczywiście starał się doprowadzić do zgody powaśnionych. Ale od pierwszych słów zaraz poczuł, że gdyby usiłowania te mu się nie udały, gdyby miano nie uszanować ojcowskiej jego władzy, rozterka stanie się już nie do naprawienia. To też zamierzał poczekać jeszcze ze swoją interwencyą, nie zrzekając się bynajmniej ze swej strony walki a oczekując tylko na szczęśliwą sposobność. Każdy dzień trwania tej niezgody tylko wzmagał jego niepokój. Przecież tu zagrożonem było jego dzieło własne: ten cały ludek, z niego poczęty, to małe przezeń ufundowane królestwo. Dzieło wszelakie istnieć może tylko miłością, miłość, co je stworzyła, sama jedna tylko może je uwiecznić, wali się ono w gruzy jak skoro tylko zrywa się spójnia solidarności braterskiej. Zamiast pozostawić na ziemi to swoje dzieło kwitnącem dobrocią, radością i siłą, zobaczy je przed odejściem, obalonem, poćwiartowanem, skalanem, umarłem, nim jeszcze on umrze.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1079
Ta strona została skorygowana.