Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1080

Ta strona została skorygowana.

A jakże żyznem, jak płodnem było to dzieło dotychczas, ten folwark Chantebled, którego żyzność wzrastała od żniwa do żniwa, ten młyn nawet rozszerzony, zolbrzymiały, tak kwitnący, który zrodził się z jego geniuszu, nie mówiąc już o innych wyrosłych majątkach, nabytych w Paryżu, lub w dalekich krajach, pozyskanych przez zdobywczych jego synów. I te to dzieło, stworzone przez wiarę w życie, miał zamach bratobójczy dziś zburzyć!
Pewnego wieczora, o smętnym zmroku ostatnich dni września, Maryanna kazała sobie przysunąć do okna szezlong, na którym zamierała zwolna z tajonego zmartwienia. Doglądała ją sama jedna Karolina, w domu bowiem, zbyt dziś obszernym, owym dawnym myśliwskim pawilonie, pozostał jej z dzień, jeden tylko już Beniamin. Odkąd rodzinę rozdwoiła wojna, zamknęła drzwi tego domu przed resztą dzieci i nie chciała otworzyć już ich inaczej jak dla wszystkich dzieci pogodzonych z sobą, jeżeli zechcą obdarzyć ją tem szczęściem wielkiem i powrócą tutaj ucałować się u niej.
Ale traciła już nadzieję wyzdrowienia przez tę jedyną radość, coby wyłącznie mogła przywrócić jej życie. I w ten właśnie wieczór blady, kiedy Mateusz przyszedł usiąść obok niej, ręka w rękę jak to było ich zwyczajem, z początku nic nie mówili z sobą, spoglądali tylko w dolną roztaczającą się przed nimi płaszczyznę, folwark, którego pola bez końca gubiły się we mgle zmroku, młyn