nego opowiadania, na jakie Mateusz zmuszonym był się zdecydować. Nadzwyczajnie opowieścią tą został on wzruszony, pojął bowiem, jaka zagraża im katastrofa a wobec tej groźby, życie stawało się dlań niepodobnem. I zawołał uniesiony gniewem:
— Jakto! moi bracia tak pięknie oddają się robocie! jakaż to głupia, niedorzeczna kłótnia! Wiedziałem dobrze, że nie żyją w zgodzie, ale nigdy nie byłbym sądził, że was, mamę i ciebie, obejść to może do tego stopnia, abyście zamknęli się aż u siebie i umierali z tego zmartwienia... Ach! nie, ach! nie, trzeba to przyprowadzić do porządku! Pójdę natychmiast do Ambrożego. Pójdźmy do niego na śniadanie i niech temu wszystkiemu raz już będzie koniec!
Miał jeszcze wydać niektóre rozporządzenia. Mateusz zeszedł poczekać na niego w dziedzińcu fabrycznym. I kiedy tu stał przez dziesięć minut oczekiwania w zamyśleniu, cała daleka przeszłość stanęła mu żywo przed oczyma. Widział się urzędnikiem, przechodzącym każdego rana przez ten dziedziniec, kiedy miewał po półtora franka zaledwie w kieszeni, przeznaczonych na śniadanie. Tak, to był ten sam kącik udzielnego państewka i środkowy budynek, przyozdobiony tym samym wielkim zegarem, te warsztaty, też same szopy, istne małe miasteczko szarych budowli, ponad którem wznosiły się dwa olbrzymie kominy, dymiące bezprzestannie.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1084
Ta strona została skorygowana.