Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1104

Ta strona została skorygowana.

ostatni tuż za trzema siostrami, śmiechy wzmogły się jeszcze.
— No, o Benjaminie zapomnieliśmy wszyscy! — zawołał Mateusz.
— Chodź, mój maleńki, chodź, ucałuj mnie i ty zkolei — szepnęła z uczuciem Maryanna. — Dlatego, żeś ty ostatnim z całego szeregu, ci „wielcy“ żartują z ciebie... Jeśli cię pieszczę zanadto i może trochę psuję, to obchodzi tylko nas oboje, nieprawdaż? Powiedz im, żeś ty spędził ranek dzisiejszy ze mną i że jeśliś teraz wyszedł przejść się, to ja tego żądałam.
Benjamin uśmiechał się łagodnie, cokolwiek smutno.
— Ależ, mamo, ja byłem na dole, widziałem ich wszystkich jak wchodzili na górę jedni po drugich... Czekałem, abyście się uścisnęli tu wszyscy i wtedy dopiero przyszedłem i ja zkolei.
Miał on już lat dwadzieścia jeden, piękny był tą delikatną, nieco wątłą pięknością, z twarzą jasną, pogodną, z wielkiemi brunatnemi oczyma, z długiemi włosami, sfalowanemi w pukle, lekkim zarostem brody kędzierzawej. Jakkolwiek nie chorował nigdy, matka twierdziła, że jest delikatny, wątły i bacznie czuwała nad nim. Wszyscy zresztą zachwycali się jego wdziękiem dziwnym i tą urodą wytworną, pełną uroku. Wzrósł on jakby w rodzaju snu, pełen pragnień, których nie mógł sformułować, w bezprzestannem poszukiwa-