Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1107

Ta strona została skorygowana.

drogę zaledwie od wczoraj otwarto. Zabiera z sobą żonę, czworo dzieci, które już ma obecnie — i idą wszyscy na los szczęścia szukać nowych zdobyczy, niby pionierzy pełni odwagi, dręczeni potrzebą położenia podwalin do nowego całkiem świata... Wyznam, że mnie to wstrząsnęło cokolwiek, bo to już prawdziwe szaleństwo. Ale swoją drogą przyznać muszę, że z naszego Mikołaja dziwnie śmiały, dzielny człowiek i przejęła mnie dlań uwielbieniem ta czynna energia, ta zachwycająca wiara w siebie, w przyszłość mego brata, co rzuca się w świat ziem nieznanych, ze spokojną pewnością, że je podbije i zaludni.
Nastała cisza. Jakiś dech potężny powiał po wszystkich, ów powiew nieskończoności, idący ztamtąd, z tajni płaszczyzn dziewiczych. I rodzina cała biegła myślą za jednem ze swych dzieci poprzez pustynie, śledząc je jak tam niesie dobry posiew ludzki pod niezmierzone, skwarne niebo.
— Ach! — szepnął Beniamin, rozwartemi szeroko pięknemi swojemi oczyma w dal gdzieś zapatrzony w ów odległy snać kraniec ziemi — ach! jaki on szczęśliwy, że może widzieć inne wody, inne bory, inne słońca! Ale Maryannę wstrząsnął dreszcz silny.
— Nie, nie, maleńki! niema wód innych nad Yeuse’ę, niema innych borów nad nasze lasy Lillebonne, ani słońc innych, jak to słońce, co