nam przyświeca w Chantebled... Chodź, ucałuj mnie raz jeszcze, raz jeszcze uściśnijmy się wszyscy a ja wyzdrowieję i nie rozstaniem się już nigdy, nigdy!
Rozpoczęły się znów śmiechy i uściski na przemiany. Był to dzień wielki, uroczysty, data zwycięztwa, najbardziej stanowczego zwycięztwa, jakie odniosła kiedykolwiek rodzina nad samą sobą, nie dopuszczając, by jej siłę zburzyła niezgoda. Odtąd będzie już ona niepokonaną, wszechpotężną.
O zmroku, wieczorem, Mateusz i Maryanna znowu jak w wigilię dnia tego znaleźli się sami, dłoń w dłoni u okna, zkąd widzieli folwark roztaczający się aż po skraj widnokręgu, tego widnokręgu, po za którym Paryż dyszał wielkim swym potężnym oddechem, otoczywszy się mgłą płową dymów olbrzymiej swej kuźni.
Ale jakże ten wieczór pogodny niepodobnym był do wczorajszego i jaka radość, jaka pociecha wzbierała w ich sercach, jaką napełniały się one nadzieją nieskończoną i wiarą głęboką w dobre dzieło, odtąd już stałe i zabezpieczone nazawsze.
— Czy czujesz się teraz lepiej? czy ci wracają już siły i serce bije swobodnie.
— Och! mój drogi, jestem już uzdrowioną, umierałam tylko ze zmartwienia. Jutro już powrócą mi siły całkowicie.
Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1108
Ta strona została skorygowana.