Strona:PL Zola - Płodność.djvu/1109

Ta strona została skorygowana.

Wtedy Mateusz popadł w głęboką zadumę wobec swej zdobyczy, tego sioła, co rozciągnęło się daleko, bez kresu, gdzieś pod promieniami zachodzącego słońca.
I znowu rój wspomnień wstał przed jego oczyma; przypomniał sobie ów ranek odległy już dziś lat przeszło czterdzieści, gdzie pozostawił w domu Maryannę z czworgiem dzieci i półtora franka całego zasobu, w tym pawiloniku myśliwskim zrujnowanym, na skraju lasu, gdzie zamieszkiwali przez oszczędność.
Mieli wówczas długi, byli oboje wcieleniem wesołej, boskiej nieprzezorności nieopatrznej, z temi czterema usteczkami małemi, zgłodniałemi wiecznie, z tą falą dziewcząt i chłopców, co wypływała swobodnie z ich miłości, z ich wiary niespożytej w życie.
Potem przypominał sobie jeszcze swój powrót wówczas wieczorem, owe trzysta franków pensyi miesięcznej, obrachunki, jakie robił wtedy zdjęty tchórzliwym niepokojem, wzburzony tym egoizmem trującym, którego dreszcze przywoził z sobą z Paryża. Beauchênowie ze swoją fabryką, te swoim Maurycym, jedynym synem, którego wychowywali na udzielnego księcia, przepowiadali mu w przyszłości czarną nędzę, śmierć gdzieś na barłogu i jemu i jego żonie i tej ich gromadce malców. A Séguinowie, ich gospodarze podówczas, roztaczali przed nim swe miliony swój pałac, zbytku i przepychu pełen, zasypany